Biblioteka Światów

...Herbaty

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Gry

#1 2008-09-07 03:36:42

Herbatai_CzekoladaQQ

Administrator

9424942
Zarejestrowany: 2008-09-04
Posty: 30

Godzina Zero

    - Jesteśmy gotowi do skoku. Odbiór.
    - Potwierdzam. Otwieramy luki…
    Pamiętam ten dzień jak by to było wczoraj. Okręt doświadczał ciężkich turbulencji. Świszczący szum wiatru mieszał się z głośnym dźwiękiem pracujących silników. Jeszcze raz sprawdziłem czy wszystko jest dobrze zapięte. Popatrzyłem na twarze tych młodych chłopaków, którzy nie wiem po co zaciągnęli się do armii. Były przerażone, pełne strachu przed tym co jest tam na zewnątrz, ale nie mogą tego zobaczyć. Niektórzy z nich wyglądali na nie więcej niż siedemnaście lat. Cała kompania żółtych.
    Operator skinął głową w moim kierunku na znak zgody. Odwróciłem się do stojących w dwóch kolumnach żołnierzy i podniosłem zaciśniętą pięść do góry, drugą ręką trzymając się drągu przebiegającego na równi z hełmami, w których umieszczono wszystkie te puste głowy. Było ich dokładnie czterdzieści, czterdziestu skazańców i ja, egzekutor.
    - Pamiętajcie, żeby lecieć w kierunku świateł. Starajcie się lądować na platformach i jak najszybciej przegrupować – powtarzałem instrukcje starając się przekrzyczeć warkot silnika. – Tam na dole jest gorąco, ale cieszcie się, bo jeszcze niżej jest już piekło, a nam do niego się nie spieszy. Od nas zależy czy te przyziemne ćwoki dotrwają jutra. To my im uratujemy dupska!
    Cała kompania ryknęła chórem.
    - Nie słyszę was, kurwa mać! Nakopiemy im czy nie? – wrzasnąłem, a odpowiedzieli jeszcze głośniejszym rykiem.
    Zdawało się, że przez chwilę oderwali się od rzeczywistości i wykipieli esencją pozytywnego morale. Nigdy nie byłem dobrym mówcą, brakowało mi charyzmy przywódcy. Mianowali mnie pułkownikiem, bo kiedy wszyscy się poddawali, ja wciąż prowadziłem walkę. Odwaga, tak to chyba nazywają. W rzeczywistości, nigdy nie czułem odwagi, po prostu nie widziałem innej opcji niż napierać do przodu. To właśnie w krytycznych sytuacjach jako jedyny zachowywałem resztki zdrowego rozsądku, a wtedy nawet z moją nikłą charyzmą byłem w stanie coś zdziałać.
    - Wchodzimy w strefę zrzutu – odezwał się operator obok mnie.
    Podszedłem do wyjścia, zobaczyłem to co zwykle i poczułem dokładnie to samo co zawsze podczas skoków. Poziome śmigło statku, chmury odbijające resztki nocnego światła, zapach jeszcze nie przelanej krwi, adrenalinę. Bałem się też o moich chłopaków.
    - Ogniste feniksy, macie przyzwolenie do opuszczenia pokładu. Ruszajcie! – z głośnika odezwał się głos pilota dowodzącego.
    Jako dowódca zawsze skakałem ostatni, żeby w miarę możliwości mieć wszystkich na oku. Najpierw podszedł pierwszy oficer, Okitsuko Nawarahe, skośnooki bóg wojny; oberwał tyle razy, że normalny człowiek dawno by już nie żył, a ten skurwysyn jak by każdy cios pochłaniał w sobie i przetwarzał na nowe pokłady energii. Odbywa najdłuższą służbę spośród tu obecnych, zaraz po mnie. Ufałem mu, był dobrym skoczkiem, dobrym żołnierzem, w razie potrzeby umiał zapanować nad rozszalałą kompanią kiedy ja nie byłem w stanie.
Wyskoczył, a zaraz za nim ruszyli inni. Nie znałem wszystkich, byli nowi. Pewnie wielu nawet nie trafi tam gdzie trzeba, a resztę zabiorą nocne stada klacz. Pozostaną tylko ci, o których śmierć zapomniała, dlatego dobrze jest się nie rzucać jej w oczy.
Gordon Rekus był przypięty razem z tym ślepym, Danielem Waradą. Zastanawiałem się wtedy; skąd wytrzasnęli nam takiego kalekę? Jednak później miałem się przekonać, że dzięki niemu jestem tutaj i żyję. Oszukał za mnie śmierć, on ją zauważył zanim nas odnalazła.
    Stanąłem w wejściu za ostatnim z moich towarzyszy i pierwszy raz po tylu latach poczułem strach przed skokiem, jak gdybym wiedział, co ma się stać. Chociaż nie mogłem sobie z tego zdawać sprawy. Może był to uraz po poprzednim, nieudanym skoku? Nie pamiętam co nastąpiło później, tamta chwila umknęła mojej uwadze. Nagle znalazłem się w powietrzu, szybujący w przestrzeni. Ujrzałem wysypujące się ze statków sznurki ofiar w ceremoniale świętej wojny. Wyglądało jak by się nie ruszali, byliśmy na równi. Na tym samym poziomie przeznaczenia, ustalonej przyszłości przez władcę losu. Z wiatrem przeminęły sekundy. Oddalający się szybko wehikuł, a za nim stały, czarny kosmos, pokryty dziurkami, z których dobywało się niebiańskie światło. To tam powinniśmy lecieć, ale władca losu chciał inaczej i posłał nas w odwrotnym kierunku, na pogranicze rzeczywistości i snu. Byliśmy pomiędzy niebem, a piekłem, pomiędzy lądem, a gwieździstym sklepieniem.
    Przemijały chwile, a każda z nich coraz bardziej oddalała mnie od spokoju i zbliżała ku granicy pojmowania samego siebie, tożsamości. Zanurkowałem w warstwę chmur. Zobaczyłem niewyraźne, rozmyte światła. Nadchodził ten moment wyczekiwania, odliczanie dobiegało końca; zaraz miała nastąpić godzina zero.

    Letnie słońce świeciło całą swoją mocą na białe, marmurowe uzdrowisko. Był to duży budynek z dziedzińcem w centrum.
    Stary mężczyzna siedział na ławce pod dużym drzewem, rzucającym cień na niego i młodą kobietę siedzącą przed nim. Pod ich stopami rozciągało się pole równo przyciętej trawy, gdzieniegdzie rosły rzeźbione rośliny i inne drzewa, zaś kawałek dalej znajdowały się schody, prowadzące po ścianie klifu w dół, do plaży. Horyzont zalewał niebieski, spokojny ocean.
    - Wystarczy na dziś – rzekł starzec.
    Oczy miał zaczerwienione, sączyły się łzy. Był potężnej postury, a jego twarz mówiła sama za siebie, że ten oto człowiek przeżył wiele.
    - Dobrze, dziękuję, panie Hockinfield – odpowiedziała młoda kobieta siedząca na krześle.
Gęste blond włosy dodawały jeszcze więcej uroku jej promiennej twarzy, pełnej zaciekawienia, ale również troski i poruszenia. Nosiła spódnicę oraz białą koszulkę, z krótkimi rękawami i dużym dekoltem. Zamknęła nakładkę do pióra i włożyła zakładkę do dużego notesu, po czym wstała na nogi. Oboje spojrzeli na słońce, które niedługo miało zakończyć swoją drogę po niebie i usnąć, za horyzontem.
    - Żniwa śmierci nie pozostały jeszcze odkupione – powiedział starzec, wpatrując się w chmury przemierzające ocean niebios.

    W jednej chwili opuściły mnie ciepłe kłęby pary, a moim oczom ukazał się obraz nocnej bitwy. Pozostawiłem za sobą mgłę, przez którą nawet nie dostrzegałem gwiazd na sklepieniu. Świateł niebieskich; tych które jeszcze przed chwilą były moją ostatnią nadzieją. Powierzchnię odległej ziemi rozjaśniały jedynie błyski wybuchów i strzałów. Na świecie panowała ciemność nocy, jednak jej nieskazitelną czystość, balans i harmonię zakłócili nikczemni ludzie. Mali ludzie, którzy tak bardzo pragną zawładnąć naturą, pokonać jej potęgę. Magia ciszy i spokoju prysnęła pod siłą niszczycielskiej pięści wojny, a za nią na pola wkroczyły stada klacz, siejąc zgrozę, ból oraz cierpienie, aby potem śmierć mogła zebrać obfite żniwo serc i dusz ofiarnych.
    Wysoko nad ziemią unosiła się galera wojenna, na której mieliśmy wylądować. Jej monumentalne rozmiary powoli, niczym kurtyna, zasłaniały widok powierzchni ziemi przed moimi oczami. Chociaż tego nie widziałem, mogłem sobie wyobrazić jak baterie olbrzymich dział statku bombardują pozycje naszych towarzyszy tam na dole, w piekle. Mogłem sobie wyobrazić jakie sieją zniszczenie. Wraz z każdym pociskiem, każdym wybuchem, pełne strachu, duchy ofiar były stratowane przez kopyta czarnych klacz, podbijane podkowami     wprost z cmentarnych kuźni, przez stajennych żniwiarzy.
    Nie było żadnej siły na lądzie, która mogła by powstrzymać tego molocha przed posyłaniem kolejnych wyroków kary ostatecznego sądu. To my byliśmy jedyną nadzieją tych na dole. Mieliśmy wykonać desant na olbrzymi galeon i go zdobyć. Myśliwce próbowały atakować kolosa, ale były jak nietoperze dziobiące smoka.
    Był na nie odporny, był jak nietykalny tytan. W rzeczywistości ich zadaniem było odciągnięcie uwagi samolotów wroga od skoczków.
    Pomiędzy mną, a okrętem leciała cała kompania. Czterdziestu śmiałków, na galeon wielkości ufortyfikowanego miasta. Jednak kiedy rozejrzałem się na boki, zobaczyłem innych żołnierzy lecących w tym samym kierunku co my. Dziesięć tysięcy imion, dziesięć tysięcy strachów. Uświadomiłem sobie wtedy ile tak naprawdę żyć i pamięci; serc i dusz; światów i historii trzeba poświęcić by osiągnąć ten cel. A kiedy to wszystko się skończy, nastanie dzień. Dzień płaczu i smutku, kiedy to krew oraz łzy wymyją nasze grzechy. Wygranymi będą ci co polegli, ponieważ oddali tak cenną rzecz jak życie, które było ich światem. Przegranymi będą ci, którzy śmieli przeżyć pogrom i żyć dalej. Tak wiele bym dał, żeby móc być porwanym przez oczyszczające światło wschodzącego słońca, które wypala ziemię z tego, co ma odejść i nigdy nie powrócić.
    Chociaż piloci aki osłaniali nas z całych swoich sił, dzielnie walcząc z nadlatującymi statkami wroga i często tonąc pod falą ostrzału, jeden z nieprzyjacielskich myśliwców wymknął się z chaosu walki i odkrył nadciągający ruj skoczków. Wypuścił ze swojego ciała serie pocisków, które podziurawiły kilku moich towarzyszy. Nie wiem dotąd czy jednym z nich był mój przyjaciel i pobratymca, Joachim. Jednak nigdy nie miałem już go więcej zobaczyć. Zaginął, tak jak pamięć o nim, ponieważ nigdy o nim później nie wspominałem, aż po dziś dzień. Nikt o nim nie wspominał, był tylko jednym z wielu tych, którzy zabłądzili na drodze przetrwania. Byliśmy bezbronni wobec latającej, stalowej maszyny. Jawiła się niczym cień śmierci. W mroku nocy wyglądała jak szarżująca czarna klacz z najgorszych koszmarów.
    W czeluści każdego umysłu leżała nadzieja: - Umkniesz jego uwadze, skryty w tłumie, gdyż aby zniszczyć cały ruj, potrzebne jest stado kopyt o żelaznych podkowach, a on jest sam, jeden.
    Tlił się jeszcze płomyk nadziei.
    Machina pluła przed siebie pociskami, a my bez względu na to brnęliśmy przed siebie, w dół, marząc w tej chwili tylko o tym - żeby bezpiecznie wylądować. W głębi duszy ulżyło mi, kiedy atakujący wróg zapuścił się w tą odległą od nas część chmury desantu. Chciałem sobie zadać pytanie: czemu tak myślę? Przecież to podłe i niegodziwe. Ludzie umierają, tak bezsensownie. Tak szybko i bez możliwości przekazania ostatniej woli czy chociażby pozostawienia po sobie czegoś, co wypali w głębinie ryty historii ich życia.
    Ale przecież co to za różnica, skoro i tak wszyscy polegniemy – odezwał się mój rozsądek, na co odpowiedziała mu nadzieja: - Twoje upragnione marzenia utoną w ich krwi.
    Nie było nic gorszego od tak tragicznej zgody w umyśle.
    Ciała zamieniły się w opadające kukły, chociaż patrząc z perspektywy czasu, w rzeczywistości wszyscy nimi byliśmy. Kierowani przez wiatr i władcę losu, który nie jest panem, ani bogiem, lecz twórcą, latarnikiem i głosem z jądra. Nasłuchiwałem jak szepcze nam przez powiewy historię tego co kreuje, ale go nie rozumiałem. Mówił innym językiem. Językiem, którego nikt nie rozumie.
    Wszyscy umarliśmy tamtego dnia.
    Byłem przerażony, a za razem w stanie błogiej rezygnacji. Jednak czas odebrał mi okazję do zgłębienia tych odczuć i sprawił, że nadszedł wreszcie moment, w którym dziesięć tysięcy musiało otworzyć spadochrony, bowiem nieuchronnie nadchodziła chwila zderzenia się z rzeczywistością.
Pociągnąłem za linkę, która uwolniła zaczep, trzymający plecak w zamknięciu. Błyskawicznie wydobył się spadochron w postaci pogniecionego żagla. Dopiero po chwili rozłożył się niczym wielkie skrzydło i z hukiem stawił opór powietrzu. Równocześnie, niby błyskawica podczas burzy, zagrzmiało dziesięć tysięcy spadochronów.
    Nagle cały świat ogarnęły bardziej jaskrawe barwy, a krawędzie się wyostrzyły. Czas spowolnił się do swego naturalnego biegu i wreszcie byłem w stanie dokładnie ocenić ile jeszcze dzieli mnie od celu. Na oko, około dwustu, trzystu metrów. Otwieraliśmy spadochrony jak najpóźniej, żeby skrócić czas lotu.
Zapewne załoga wrogiego okrętu zdążyła już zorientować się o niespodziewanym ataku z powietrza, jednak było za późno. Wszystko było przesądzone, to jedynie kwestia kilku chwil, zanim znajdziemy się tam na dole i rozstrzygniemy spór. Tak, tylko kilka chwil. Z każdą coraz mniej.
Odliczałem przemijające momenty.
    Z galeonu potężnym strumieniem wytrysnęły pociski niczym woda pod dużym ciśnieniem z gorącego źródła. Rażąca równie potężną siłą. Jak sierp w porze żniw, ścinający źdźbła przenicy, tak błyskające strumienie naboi wtapiały się w ciała i wylatywały ciągnąc za sobą stróżkę jeszcze ciepłej krwi.
    - Nie, ja zachowam zimną krew – pomyślałem, aby dodać sobie odwagi.
    Nie było krzyków, paniki, ani desperacji. Może jednak desperacja, ponieważ im więcej było nadziei, wraz ze skracającą się odległością do galeonu, tym bardziej powracały nam zmysły. Jednak teraz nie było nic, prócz ciszy. Pozornej ciszy, oczywiście. Każdy był odizolowany, nikt nie mógł usłyszeć myśli drugiego, odległość była czasem niewielka, a jakże nieskończona i niewyobrażalna w obliczu niemożliwości jej pokonania.
    Zobaczyłem to, ostateczny cel mojej wędrówki. Był tak niedaleko, że mogłem go niemal dotknąć i poczuć samym spojrzeniem. Kilkanaście metrów pod moimi stopami rozciągało się dosyć duże lądowisko. Po raz kolejny ogarnęła mnie fala strachu. Starałem się sobie uświadomić, że to naturalne i nie powinienem się bać. Któż nie obawiał się lądowania w boju? Ale to było szczególne. I nie chodziło tu o kompletną pustkę w perspektywach dalszych poczynań, brak jakichkolwiek planów, brak danych. W ogóle o tym nie myślałem, jeszcze nie wtedy. Dopiero za chwilę. Najważniejsze było wylądować. Źródłem moich obaw był sam fakt tego, że to dopiero początek mojej męki. Czułem gorycz, biorącą się właśnie z mojej egzystencji.
    Dlaczego to Ja zostałem obdarowany prawem przetrwania tak długo, aż do chwili obecnej? Powinienem to interpretować jako dar, czy klątwę? Bezustannie narastał ból w moim umyśle, za tych z moich braci, którzy dotąd polegli. Z punktu widzenia śmiertelnika, ich życie nie miało sensu, jeżeli tak szybko się skończyło, ponieważ jeżeli nie zdążyli pozostawić w tym świecie choć jednego słowa lub myśli podsumowującej ich życie, nie miało ono sensu. A może to prawda, że przed śmiercią cały żywot człowieka przewija się obrazami przed jego oczami? Bez względu na to, ich cierpienie już się zakończyło. Chciał bym też dostąpić tego zaszczytu.
    I pomyśleć, że w momencie kiedy moje życie jest w takim zagrożeniu, sam jeszcze chcę je sobie odebrać. Już dawno zagubiłem granicę między strachem, desperacją, a paranoją. Zgodnie z tym co mówiłem wcześniej, przestały one dla nas istnieć. Narodziło się coś nowego, doprawianego zgubną nadzieją.
    Trzy, dwa, jeden…
    Z wielką siłą uderzyłem w stalowe podłoże, tak że omal nie zwichnąłem sobie kostek. Nie zdołałem też utrzymać równowagi, upadłem. Nie zauważyłem rozbłyskających z każdą chwilą nowych gwiazd na niebie. Ludzie umierali i z każdą śmiercią na niebie pojawiało się nowe światełko. Nowy świat, które lokowało się w wyznaczonym miejscu pośród sobie podobnych. Nie zauważyłem ich, ponieważ czas biegł zbyt szybko. Naciskał na mnie, pchając do przodu, tak że ledwo nadążałem. Musiałem powstać.
    Momentalnie dobyłem karabinu i rozejrzałem się dookoła. Jeszcze kilku innych skoczków wylądowało opodal.
    Wreszcie dotarłem do celu, co teraz?

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.ikariam-gamma.pun.pl www.matfiznorwid.pun.pl www.dzielnekobietki.pun.pl www.na-bs.pun.pl www.sek510i.pun.pl